1. Sanatorium. Marta u chrześniaka


    Data: 14.08.2018, Autor: Historyczka, Źródło: Lol24

    Mój ukochany chrześniak Maksymilian (Maksio) znalazł się w sanatorium. Jako chłopiec nieśmiały i niezaradny, często poniewierany przez kolegów, wreszcie wrobiony kradzież-włamanie do sklepika.
    
    Pojechałam tam natychmiast, bo jego egzaltowana i wiecznie chora matka, mogłaby jedynie zaszkodzić.
    
    Muszę spotkać się z dyrektorem sanatorium, błagając o właściwe traktowanie biednego, wrażliwego chłopca. Wiedząc, że pan dyrektor jest nieobojętny na kobiece wdzięki, ubrałam się odpowiednio. Założyłam krótką i obcisłą spódnicę, delikatne, bardzo kobiece szpileczki, bluzeczkę z dekoltem a na nogi pończochy – żeby czuć się jeszcze bardziej seksownie.
    
    Pan dyrektor przyglądał mi się bacznie, wręcz czułam jak rozbiera mnie wzrokiem. A ja przyjęłam rolę – którą najbardziej lubię – nieśmiałej, bezradnej kobietki. Oczywiście podziwiającej zdolności organizacyjne i przywódcze pana dyrektora.
    
    Mężczyzna nie tylko patrzył mi się prosto w oczy. Jakby szukał fizycznego kontaktu. A to położył rękę na moich plecach. A to na kolanie…
    
    Dawał do zrozumienia, że w sprawie Maksa wszystko zależy od niego. Pocierał palcami mój policzek.
    
    A ja nadal wdzięczyłam się do niego.
    
    „A myśl stary capie, że mnie zdobędziesz. Ale nie dla psa kiełbasa!”
    
    Chciałam stworzyć wrażenie, że jestem bardzo uległa, ale oczywiście planowałam, że gdy sprawa Maksia zostanie załatwiona, zostawię dyrektora z niczym.
    
    Więc gdy ręce dyrektora stawały się zbyt śmiałe i lądowały na moim kolanie – protestowałam i ...
    ... odwodziłam jego dłoń.
    
    Oczywiście nie przestawałam się przy tym uśmiechać i łopotać rzęsami. Na przemian, a to patrzyłam mu prosto w oczy, albo wstydliwie spuszczałam wzrok.
    
    To go ośmielało i oczywiście nie dawał za wygraną. Rece coraz częściej lądowały na moich kolanach, albo wręcz na udzie.
    
    Opędzałam się od nich cierpliwie, demonstrując jednocześnie, jak słabą jestem kobietką…
    
    -Och… prawdziwy z pana zdobywca… - niewątpliwie zachęcałam go tą oceną… gdy jednocześnie powstrzymywałam jego dłoń przed próbą wtargnięcia pod moją spódniczkę.
    
    Chwaląc się swymi osiągnięciami organizacyjnymi, gładził moje plecy, ramiona, wreszcie talię. Z czasem niebezpiecznie zbliżał się do mojego biustu.
    
    Nie mogłam dopuścić, żeby mnie tam złapał.
    
    -Panie dyrektorze… jest pan zbyt szybki… – jakby dając do zrozumienia, że niczego nie wykluczam, ale zdobywanie twierdzy wymaga czasu.
    
    Najwyraźniej, mimo, że robił wrażenie nadto niecierpliwego, podobało mu się to, że trochę się będzie musiał postarać.
    
    Mimo, że dyrektor nic nie wskórał, to i tak z jego gabinetu wychodziłam w potarganej bluzeczce z rozpiętym guziczkiem i w pogniecionej spódniczce…
    
    Za plecami usłyszałam komentarze chłopców siedzących na ławeczce. Mówili teatralnie ściszonym głosem, pewnie specjalnie, żebym dosłyszała.
    
    -Niezła dżaga. Pewnie dyro dobrze się nią zajął!
    
    -Ale ma walory! Ciekawe dlaczego ma rozpiętą bluzkę…?
    
    Boże, ależ mnie takie teksty podniecały! Ciekawe co oni sobie o mnie myślą?!
    
    Wiedziałam, ...
«123»