Pewnego razu w Szczecinie
Data: 14.02.2019,
Kategorie:
Sex grupowy
Autor: Bąbolada, Źródło: Fikumiku
... odegrała swój koncert i zeszła z podestu, a oni wciąż się nie budzili. Kiedy Liput w końcu się ocknął i zdał sobie sprawę, że przegapili jakże wyczekiwane przez nich Prodigy, zalamentował głośno. Obudził kompanów, którzy ze smutku po stracie takiego widowiska musieli znów się napić. Po pijaku urządzili sobie w jednym z namiotów rubaszną orgię, w której jedynie Bąbolewska nie wzięła udziału, gdyż wciąż nie zregenerowała sił po niedawnych stosunkach z klientami. Dostała jednak od Jerzego dwa piwa – część z tego, co zarobiła dlań w burdel-namiocie. Była zadowolona jak nigdy, ten Woodstock wyjątkowo jej się udał i pozostał na długie lata w pamięci Ewy. * * * Niewiele było na świecie osób takich, jak Ewa Bąbolewska - przynajmniej chodzących na wolności. Ludzie podobni do niej siedzieli zapewne pozamykani w zakładach psychiatrycznych, bo pewnym było, iż zdrowie psychiczne Ewy pozostawia wiele do życzenia. Nie była ona normalna, jednak jej choroba umysłowa nie postąpiła jeszcze na tyle, by zakwalifikować dziewczynę do odsiadki w psychiatryku. W każdym bądź razie Bąbolewska powinna się leczyć, i to u dobrych specjalistów, a mimo tego ani razu nie odwiedziła żadnego lekarza od problemów z głową. Być może nawet nie wiedziała, że coś jej dolega - rodzice prawdopodobnie nie powiedzieli jej, że jest nienormalna, bo co za matka czy ojciec chcieliby obwieścić takie coś swojemu dziecku? Zachowanie Ewy zresztą także wskazywało na to, iż dziewczyna nie zdaje sobie sprawy z tego, że jest ...
... niespełna rozumu. Póki co jednak nikomu poważnie nie zagrażała (no, może nie licząc możliwości przenoszenia przez nią chorób wenerycznych), więc mogła pozostawać na wolności. Tak samo jak niektóre inne upośledzone osoby, żyjące we własnym świecie, Bąbolewska tworzyła swój osobisty język. Wymyśliła już własne nazewnictwo dla wielu rzeczy oraz miejsc. Oprócz zwrotów typu: „oj tam, oj tam” czy „no raczej”, które były jej „asami w rękawie”, według Ewy stosownymi w każdej sytuacji odpowiedziami na wszystko, jej słownik zawierał także wiele innych pojęć, wytrzaśniętych - można się wyrazić - „ni z gruchy, ni z pietruchy”. „Ulu-ulu” na przykład oznaczało policję, „piwnicą” nazywała podwórko pod swoim blokiem, na bardzo często puszczane przez siebie bąki mówiła „dżekusie”, do swojego chłopaka Jerzego zwracała się per „wiewiórkot”, określenie „wuj koń” oznaczało w „języku bąbolewskim” po prostu piwo, a pewne zapuszczone i nieuczęszczane już przez nikogo boisko Ewa określała mianem „bajorka”. Często ciężko było się domyślić, o co Bąbolewskiej chodzi, kiedy mówiła o czymś nie dość, że same głupoty, to jeszcze operując przy tym swoim wymyślnym nazewnictwem. Było ciepłe, sierpniowe popołudnie. Pogoda zdawała się wręcz zachęcać, by wyjść na zewnątrz i napić się piwa w plenerze. Trzy postacie szły pustą ulicą na obrzeżach Szczecina. Jedna z nich - niska dziewczyna o krótkich, czerwonych włosach i powykrzywianej, szpetnej twarzy, pokrzykiwała wciąż śpiewającym tonem, podskakując przy tym: - Idziemy ...